Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 182.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

biegł naprzód i cofał się, podobny do wystraszonego stworzenia u stóp muru. Co pewien czas, jakby w śmiertelnem znużeniu, spoczywał przez cały dzień na miękkiem i gładkiem łożu fal. Na rozwahanych masztach łopotały żagle jak wściekłe pośród upalnej, martwej ciszy. Byliśmy zmęczeni, głodni, spragnieni; zaczynaliśmy wierzyć zapewnieniom Singletona, lecz wierni niezachwianie Jimmy’emu udawaliśmy przed nim w dalszym ciągu. W rozmowie z nim używaliśmy żartobliwych napomknień, jak gdyby prowadząc z nim jakieś wesołe konszachty; ale potem znów tęsknie poglądaliśmy na zachód, wypatrując jakiegoś promyka nadziei, czyhając na jakąś oznakę pomyślnego wiatru; chociażby pierwsze jego dmuchnięcie miało spowodować śmierć Jimmy’ego. Daremnie! Wszechświat zmówił się z Dżemsem Waitem. Znów pociągały lekkie wiejki z północy; niebo wciąż było czyste, i dookoła naszej niedoli morze igrało z powiewem i wygrzewało się z lubością w żarze słońca, jak gdyby zapomniało o naszem istnieniu i naszych utrapieniach.
Donkin oczekiwał wraz z nami zmiany wiatru na lepsze. Ukrywał teraz jadowite swoje myśli. Zamknął się w milczeniu, zmizerniał jeszcze bardziej, jak gdyby zagryzało go powoli tłumione rozwścieczenie na niesprawiedliwość ludzi i losu. Był ignorowany przez wszystkich i nie odzywał się do nikogo, ale z oczu wyzierała mu nienawiść do każdego z nas. Rozmawiał jedynie z kucharzem, wytłumaczywszy jakoś temu poczciwcowi, że on — Donkin — jest osobą wielce spotwarzoną i prześladowaną. Razem biadali nad upadkiem moralnym swych kolegów. Nie było większych od nas przestępców; spiknęliśmy się, ażeby zapomocą kłamstw sprowadzić na biednego, Bogu ducha winnego murzyna wieczne potępienie. Podmore warzył co