Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 187.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ślepia. Wtem Jimmy, nie poruszając się, mrugnął powiekami, i to znów wstrząsnęło Donkinem. Te oczy były przerażające. Zamknął za sobą ostrożnie drzwi, wpatrując się z natężeniem w Dżemsa Waita, jak gdyby wśliznął się tu z narażeniem życia, aby udzielić jakiejś niesłychanie ważnej tajemnicy. Wait nie ruszał się, lecz kącikami oczu spojrzał na Donkina.
— Cisza? — spytał.
— Tak — rzekł Donkin, wielce rozczarowany, i siadł na kuferku.
Jimmy oddychał spokojnie. Przywykł do takich odwiedzin o każdej porze dnia i nocy. Goście mieniali się kolejno. Nie zniżając głosu, mówili przyjazne słowa, powtarzali stare dowcipy, słuchali jego powiedzeń; i każdy, wychodząc, pozostawiał, zda się, trochę własnej żywotności, zrzekał się cząstki swojej siły, odświeżał wiarę w niezniszczalną moc życia. Jimmy nierad był zostawać sam w kajucie, ponieważ, gdy był w niej samotny, czuł się, jakby wcale go tam nie było. Nic mu nie jest. Żadnych cierpień. Teraz nic. Zdrów był zupełnie — ale tą pełnią zdrowia nie mógł się napawać, jeśli nie stwierdzała jej niczyja obecność. Gwoli temu nadawał się równie dobrze ten gość, jak i ktokolwiek bądź inny. Donkin śledził go z pod oka.
— Teraz już prędko w domu — odezwał się Wait.
— Dlaczego mówisz szeptem? — badał ciekawie Donkin: — Czy trudno ci głośniej?
Jimmy okazał pewne niezadowolenie i ucichł na chwilę; potem rzekł martwym, bezdźwięcznym tonem:
— Pocóż mam krzyczeć? Nie jesteś głuchy, o ile mi wiadomo.