Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 191.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wego psa. A ja wziąłem oba. Czy możesz mi nie dać? Spróbuj, no dalej. Spróbuj!
Jimmy objął rękoma nogi i ukrył głowę w kolanach. Oblepiała się na nim koszula. Znać było każde żebro. Wynędzniały grzbiet dygotał, wstrząsany rwącym się oddechem.
— Nie chcesz? Nie możesz! A co, nie mówiłem? — wykrzykiwał Donkin, mając gębę zapchaną drugim kęsem, który śpiesznie na sucho połykał. Rozwścieczała go milcząca bezradność tamtego, słabość i skurczona poza.
— Koniec z tobą — wrzeszczał: — ktoś ty taki, żeby cię okłamywać; żeby cię obsługiwać do wszystkich djabłów, jak imperatora? Jesteś nikim. Niczem jesteś! — bluznął siłą niezachwianego przekonania, że aż zatrząsł się cały. Skończywszy mówić, drgał jeszcze jak szarpnięta struna.
Jimmy znów zebrał wszystkie siły. Podniósł głowę i zwrócił się mężnie ku Donkinowi, który ujrzał jakąś nieznaną sobie twarz, jakąś fantastycznie wykrzywioną maskę rozpaczy i wściekłości. Wargi jej szybkim ruchem wyrzucały z siebie głuche, jękliwe, świszczące dźwięki, przepełniające kajutę nieokreślonem szemraniem, pełnem gróźb, skarg i beznadziejnych zawodzeń; przypominało to daleki poszum zrywającego się wichru. Wait trząsł głową, toczył oczyma, zaprzeczał, klął, groził — lecz ani jedno słowo nie miało siły wydostać się z tych czarnych warg, wydętych w jakiś dąs żałosny. Niezrozumiały i niepokojący był ten żargon pełen wzruszenia, ta zapalczywość, szwargocząca niemo w obronie jakiejś niemożebnej sprawy i grożąca widmową zemstą. Donkin uznał za rzecz roztropną mieć się na ostrożności.