Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

prostowanych z junakierją pod czarnemi pióropuszami dymu, sterczącemi po kawalersku na bakier. Statek okrążał załomy; jakiś dech nieczysty dmuchnął w ogołocone drążki rej i zaświstał na nich: witaj! Brzegi zetknęły się, i stały ląd odgrodził go od morza.
Niski tuman zawisł przed okrętem, — szeroko rozlany, mętno-opalowy, chwiejny tuman, który zdawał się wznosić z miljonów ludzkich czół, zroszonych potem. Długie wiechcie dymu, zmieszanego z parą, przeplatały go sinemi pręgami; drgał równomiernie z trzepotem miljonów serc; szedł z niego jakby jakiś łzawy, bezbrzeżny szept — szept miljonów ust modlących się, klnących, poruszanych westchnieniem, lub drwiną — odwieczny szept szaleństwa, żalu i nadziei, sączący się z ludzkich mas, stłoczonych na nieukojnej ziemi. Narcyz zapuścił się w ten tuman; mrok zgęstniał; ze wszystkich stron słychać było szczęk żelaza, łoskot potężnych uderzeń, krzyki, wycia. Czarne szkuty wlokły się cicho po mętnych falach. Bezładna plątanina okopconych murów zamajaczyła w dymie, złowroga i mroczna, jak widmo zniszczenia. Holowniki manewrowały z okrutnem sapaniem po korycie rzeki, ustawiając okręt naprzeciwko wrót stoczniowej szluzy; z pokładu śmignęły dwie liny, przecinając ze świstem powietrze, i uderzyły o ląd ze złością, jak para wężów. Naraz przed okrętem jakiś most rozpadł się na dwoje, niby za dotknięciem pałeczki magicznej; olbrzymie windugi hydrauliczne zaczęły się obracać same przez się, jakby ożywione tajemniczą, czarnoksięską siłą. Okręt wjechał w wąski korytarz wodny, ujęty dwiema niskiemi, granitowemi ścianami; z obu stron szli po szerokich płytach, dotrzymując mu kroku, ludzie z zahacznemi linami. A przy obu końcach znikającego mostu tłoczyła się niecierpliwa gro-