Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 207.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mada oczekujących: surowe, krzepkie chłopy w czapach; bladolicy panowie w cylindrach; dwie kobiety z gołemi głowami; obdarte dzieci, przyglądające się szeroko otwartemi oczyma. Jakiś wóz, nadjeżdżający ciężkim truchtem, zatrzymał się nagle. Jedna z kobiet krzyknęła w stronę milczącego okrętu — „Hej, Jasiu!“, — nie zwracając się do nikogo w szczególności, a wszystka załoga poglądała ku niej z wysokiego jutu.
— Baczność! Baczność — lina! — krzyczeli dozorcy śluzowi, przechylając się z za filarów.
Tłum mruczał, dreptał w miejscu.
— Liny hamulcowe przodka ciskaj! Ciskaj! — wyśpiewał jakiś czerwonolicy staruch na bulwarku.
Zwoje lin ciężko plusnęły w wodę, i Narcyz wszedł do stoczni.
Ocembrowane granitem brzegi rozbiegły się na prawo i na lewo przystani prostemi linjami, zamykając kwadrat mrocznej wody. Ceglane, wysokie mury wyrosły nad wodą — bezduszne mury, patrzące setkami okien mętnych, jak oczy przesyconych bestyj. Skurczone u ich stóp czyhały żelazne dźwigary — z łańcuchami zwieszającemi się z długich szyj — i kołysały drapieżne haki nad pokładami zamarłych okrętów. Powietrzem wstrząsał grzmot kół toczących się po granicie, łomot spadających ciężarów, tartas gorączkowej krętaniny, zgrzyt sprężonych łańcuchów. Kurz ze wszystkich stron świata unosił się w krótkich wzlotach między temi wysokiemi murami; przenikliwy zapach perfum i brudu, korzeni i skór, rzeczy cennych i rzeczy plugawych przesycał powietrze, wytwarzając atmosferę kosztowną i wstrętną zarazem.
Narcyz zajął ulegle swoje łożysko; okwefiły go cienie bezdusznych murów; zasypały mu pokład wszechkonty-