Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 214.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt się nie ruszył. Zapanowało milczenie; milczenie obojętnych twarzy, skamieniałych oczu. Przez chwilę czekał, uśmiechnął się gorzko i poszedł ku drzwiom. Tam się jeszcze raz ku nam obrócił.
— Nie chcecie? Bo z was zapowietrzona zgraja obłudników. No nie? Com ja wam zawinił.? Czy brałem was za łeb? Czy potrącałem was? Co? Nie chcecie pić ze mną?... Nie!... A żeby was pokurczyło z pragnienia wszystkich co do jednego, wy mamine synki! Każdy z was tyle ma rozumu co i nieme stworzenie. Wyrzutki, szumowiny z całego świata! Hołoto! Pracuj i zdychaj!
Wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi z takim hałasem, że aż stary ptak Biura Handlowego omal że nie spadł ze swojej grzędy.
— Zwarjował — rzekł Archie.
— Nie, nie! On pijany — obstawał rzewnie Belfast, zataczając się ku drzwiom. Kapitan Allistoun siedział przy pustym stole płatniczym i uśmiechał się w zamyśleniu.
Wyszedłszy na ulicę na Tower Hill, mrużyli oczy, słaniając się niezgrabnie, jak gdyby ich oślepiało to dziwne, mgliste światło, jak gdyby widok tłumów ich onieśmielał; tych ludzi, którzy potrafili dosłyszeć się wzajem pośród wyjących burz, ogłuszała teraz i oszołamiała wrzawa miejska — gwar zatrudnionej ziemi.
— Pod „Białego Konia“! Pod „Białego Konia“! — wołał któryś.
— Napijemy się w kompanji przed rozstaniem.
Zwarci ze sobą, ramię do ramienia, przyszli wpoprzek ulicy. Tylko Charley i Belfast szli oddzielnie samowtór. Kiedym się do nich przybliżył, jakaś kobieta w szarej chustce z pucołowatą, czerwoną twarzą i potarganemi, zapy-