Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 215.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

lonemi włosami rzuciła się Charley’owi na szyję. Była to jego matka.
— O, mój chłopcze! Mój chłopcze! — szlochała, trzymając go w uścisku.
— Puść mnie! — mówił Charley: — Puść mnie, matko!
Gdy podszedłem bliżej, Charley ponad rozczochraną głową rozpłakanej kobiety uśmiechnął się do mnie żartobliwie i rzucił mi głębokie spojrzenie pełne ironji i męstwa, wobec którego cała moja znajomość życia uznała się ze wstydem za zwyciężoną. Kiwnąłem mu głową i przeszedłem. Posłyszałem jeszcze, jak powtarzał znów dobrodusznie:
— Jeżeli mnie puścisz w tej chwili, dostaniesz z mojej płacy szylinga na wódkę.
Potem dogoniłem Belfasta. Chwycił mię z zapałem za rękę, drżąc z uniesienia.
— Nie mogłem iść z nimi razem — bełkotał, wskazując oczyma na hałaśliwą naszą gromadkę, lawirującą po tamtej stronie chodnika: — Gdy pomyślę sobie o Jimmy’m... Biedny Jim! Gdy myślę o nim, odchodzi mię ochota pić. Byłeś i ty dla niego dobrym kamratem... ale ja go wyciągnąłem wtedy... może nie?! Taką miał krótką wełnę... Tak. I wykradłem ten przeklęty tort... Nie chciał odejść... Za nic nie chciał odejść. (Zaszlochał). Nie dotknąłem go wcale, broń Boże! (szlochał). Dla mnie to zrobił, że odszedł... jak... jak... jagniątko.
W sposób łagodny uwolniłem się jakoś. Belfast, po takim paroksyzmie płaczu, zwykle szukał z kimkolwiek bądź zwady, kończącej się bójką, i nie pragnąłem wcale, aby się na mnie skrupiło jego nieutulone zmartwienie. Ponadto dwaj tędzy policjanci stanęli w pobliżu, z minami wyrażającemi nieskazitelną prawość i nie wróżącemi nic dobrego.