Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 216.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Do widzenia! — rzekłem, odchodząc.
Ale na rogu zatrzymałem się jeszcze, by po raz ostatni rzucić okiem na załogę Narcyza. Kręcili się w hałaśliwem niezdecydowaniu po szerokich flizach przed gmachem Mennicy. Szykowała się wyprawa pod „Czarnego Konia“, gdzie ludzie z brutalnemi twarzami, w futrzanych czapkach i w rękawach do koszul obdzielają z pokostowanych antałków czemś, co ma dać złudzenie siły, wesela i szczęścia — przepychu i poezji życia — tym żeglarzom z mórz południowych, którzy odbyli długą podróż i są świeżo po wypłacie. Widziałem ich zdala, jak porozumiewali się z sobą jowjalnemi oczyma i nieokrzesanemi gestami; rozprawiali, nie zwracając uwagi na ocean życia, który uderzał im do uszu nieprzerwanym hukiem. I kiedy chwiejną, niezdecydowaną gromadką, pośród dookolnej wrzawy i gorączkowego pośpiechu, dreptali po białych płytach kamiennych, zdawali się być stworzeniami jakiegoś innego gatunku — zgubionemi, samotnemi i lekkomyślnemi — których los już przesądzono; byli podobni do wyrzutków, — do wyrzutków beztroskich i wesołych, do szalonych wyrzutków, uczepionych zdradzieckiego zębca skalnego i przeciwstawiających burzy swoją krotochwilną werwę. Zgiełk miasta podobny był do zgiełku spiętrzonych fal, rozpękających się z grzmotem, potężnych, nieubłaganych, przemawiających silnym głosem i kipiących furją zagłady; ale już wgórze rozstąpiła się gęstwa chmur; potok światła spłynął na ponure ściany kamienic. Ciemna grupa żeglarzy posuwała się w słonecznym blasku. Na lewo od nich westchnęły szelestem drzewa ogrodów Tower’u; rozsłonecznione mury zamku Tower ożyły, zda się, wskrzeszone grą światła, jak gdyby nagle przypomniały sobie wielkość minionych rozkoszy i cierpień, i wojowniczą prze-