Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 024.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

nia Opatrzności. Ale gdy nieunikniona godzina nadeszła, białe drzwi rozwarto i pustką na mnie zionął pokój chorego, nie znalazłem w sobie ani jednej łzy do wylania. Mam podejrzenie, że gospodyni kanonika patrzyła wtedy na mnie, jako na najbardziej nieczułą zakałę tej ziemi. Dzień pogrzebu nadszedł we właściwym terminie i oto wszystka szlachetna „Młódź szkolna“, uroczysty senat uniwersytecki delegacje cechów mogły były ustalić (gdyby tego zechciały) de visu oczywistość zatwardziałości małego zbrodniarza. W mej bolesnej głowie zostało nieco głupich sentencyj, jak ta: „Stało się!“, albo — „Dokonało się!“ (po polsku brzmi to krócej, niż po angielsku), czy coś jeszcze w tym rodzaju, powtarzane bez końca. Długa procesja wysunęła się z wąskiej uliczki, szła wzdłuż innej, długiej i szerokiej, kierując się ku gotyckiemu frontowi kościoła Panny Marji, popod nierówne jego wieże i ku Florjańskiej Bramie. W ciszy i w świetle księżyca, zalewającem stary gród sławnych grobów i tragicznych wspomnień mogłem również ujrzeć małego chłopczynę z tamtego dnia, jak kroczy za karawanem; otwarła się znowu przedemną ta przestrzeń czysta, w której szedłem sam jeden, świadomy niezmierzoności następstw wahania się tej przedemną czarnej machiny, kleru w komżach, wznoszącego pienia na przedzie pochodu, płomieni świec, przeciągających pod niskim łukiem bramy, szeregów obnażonych głów z oczyma utkwionemi w ziemi. Połowę ludności miasta wyciągnęło było to piękne popołudnie majowe. Ci nie przyszli, aby uczcić to wielkie dopełnienie powinności, ani nawet to dostojne bankructwo. Zmarły i świadomi z tłumu były to dwie ofiary losu, jednakowo nieugiętego. Tylko że jego los ściął i odrzucił, gdy o kilka stał kroków od sławy i uznania zasługi. Oni zaś przyszli oddać honory jedynie płomiennej wierności człowieka, którego życie było nieustraszonem wyznaniem w sło-