Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 058.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pamiętał dobrze tę chwilę: spojrzenie, wyraz twarzy Lingarda, jego słowa, wrażenie jakiego doznał, a nawet wszystko co ich otaczało. Pamiętał wąski, pochyły pokład brygu, śpiące cicho wybrzeże i gładką, czarną powierzchnię morza, na której wschodzący księżyc kładł wielką sztabę złota. Pamiętał także uczucie szalonego uniesienia na myśl o cisnących mu się do rąk bogactwach. Nie był głupim ani wtedy ani dzisiaj. Los zawziął się na niego; przepadły bogactwa ale została jeszcze nadzieja.
Nocne powietrze przejęło go dreszczem; uświadomił sobie nagle głęboką ciemność która po zniknięciu słońca zawisła nad rzeką, chłonąc zarysy przeciwległego brzegu. Tylko stos suchych gałęzi zapalony przed ostrokołem, otaczającym podwórzec radży, oświetlał raz po raz chropawe pnie najbliższych drzew i rzucał na wodę plamę gorącej czerwieni aż po sam środek rzeki, gdzie w nieprzeniknionym mroku mknęły śpiesznie ku morzu kłody unoszone wartkim prądem. Jak przez mgłę przypomniał się Almayerowi głos żony nawołujący go kilkakrotnie — pewno na obiad. Ale człowiek który rozpamiętywa bankructwo swojej przeszłości w brzasku wskrzeszonych nadziei nie może być głodnym na zawołanie, tylko dlatego że ryż czeka na stole. Czas jednak do domu, późno już.
Skierował się ku drabinie stąpając ostrożnie po luźnych deskach. Spłoszona krokami jaszczurka pisnęła żałośnie i pomknęła przez wysoką trawę porastającą brzegi. Almayer zszedł powoli z drabiny; musiał skupić całą uwagę aby nie potknąć się na nierównym gruncie i to go zupełnie otrzeźwiło. Kamienie, zgniłe deski, niedopiłowane belki leżały tu stosami w najwyższym nieładzie. Zwrócił się w stronę tak zwanego „starego