Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 064.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

strzegać jakiś czarowny obraz. Wzrostu wysokiego, jak na dziewczynę krwi mieszanej, miała poprawny profil ojca nieco jednak zmieniony przez wyraz siły, którą zdradzał kwadratowy zarys podbródka odziedziczonego po przodkach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy łuk ust i błysk białych zębów między rozchylonemi wargami nadawały pewien odcień dzikości niecierpliwemu wyrazowi jej twarzy. A jednak prześliczne, ciemne jej oczy jaśniały tkliwą słodyczą właściwą kobietom malajskim, lecz ożywioną promieniem wyższej inteligencji. Oczy te spoglądały poważnie, szeroko rozwarte i nieruchome, jakby zapatrzone w coś niewidzialnego dla wszystkich innych oczu, gdy stała tak cała w bieli, prosta i gibka, nieświadoma swojego czaru. Nad niskiem, szerokiem jej czołem lśnił przepych czarnych włosów które w ciężkich splotach spływały na barki, potęgując jeszcze oliwkową bladość cery w czarnem jak węgiel obramowaniu.
Almayer zabrał się chciwie do ryżu, ale już po paru łykach przerwał jedzenie i z łyżką w ręku spojrzał ciekawie na córkę.
— Czy słyszałaś jak przejeżdżała tędy łódź, z pół godziny temu? — zapytał.
Dziewczyna szybko rzuciła na niego wzrokiem i odwróciła się od stołu, stając tyłem do światła.
— Nie — odpowiedziała powoli.
— Łódź przejeżdżała. Nareszcie! to był Dain. Pojechał teraz do Lakamby; sam mi to powiedział. Mówiłem z nim, ale nie chciał przyjść dzisiaj. Będzie tu dopiero jutro rano.
Połknął znów łyżkę ryżu i mówił dalej.
— Jestem dziś prawie szczęśliwy, Nino! Widzę nareszcie kres długiej drogi która wyprowadzi nas