Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 114.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

i cuchnące wybrzeża znikły wobec przepysznych wizji wspaniałej egzystencji oczekującej na niego i na Ninę. Nie widywał prawie Niny przez te ostatnie dni, choć ukochana córka zawsze była obecna w jego myślach. Nie zwracał prawie uwagi na Daina, którego ciągła obecność w domu wydawała mu się zupełnie naturalną teraz gdy łączyły ich wspólne sprawy. Spotkawszy młodego wodza witał go z roztargnieniem i mijał, unikając na pozór jego towarzystwa. Usiłował zapomnieć o nienawistnej rzeczywistości pogrążając się w pracy albo dając się unieść wyobraźni wysoko ponad szczyty drzew, gdzie wespół z wielkiemi białemi chmurami dążył na zachód w stronę raju Europy, który czekał na przyszłego miljonera ze wschodu. A i Marula nie ubiegał się już teraz o towarzystwo białego człowieka; interes był ubity i nie pozostawało nic więcej do omówienia. Jednak Dain tkwił stale gdzieś w pobliżu domu, choć rzadko zatrzymywał się dłużej na wybrzeżu podczas codziennych wizyt w domu białego. Spokojnym krokiem przechodził przez środkowy korytarz domku i szedł do ogrodu, gdzie w kuchennej szopie nad rozpalonem ogniskiem kołysał się kocioł z ryżem pod czujnem okiem pani Almayer. Omijając zdala to miejsce skąd dochodziły kłęby czarnego dymu i świergot miękkich głosów kobiecych, skręcał na lewo. Na skraju plantacji bananów rosła kępa palm i mangowców, tworząc cienisty gaik oddzielony kilku krzewami. Przenikały tu tylko wybuchy śmiechu i daleki szczebiot dziewcząt służebnych. Dostawszy się tam Dain stawał się niewidzialnym; opierał się o gładki pień wyniosłej palmy i czekał w ukryciu z błyszczącemi oczyma i spokojnym uśmiechem, nasłuchując szelestu zeschłej trawy pod lekkiemi stopami.