Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 129.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

tualety. Krótki czerwony sarong, zawiązany pośpiesznie wokoło bioder, oto wszystko co miał na sobie. Miłościwy władca Sambiru był zaspany i kwaśny. Zasiadł w fotelu rozstawiwszy szeroko kolana, ręce wsparł na poręczach i spuścił głowę, ciężko oddychając; oczekiwał niechętnie na rozpoczęcie ważnej rozmowy.
Ale Dainowi się nie śpieszyło. Spojrzał na Babalacziego — który przykucnął wygodnie u stóp władcy — i milczał w dalszym ciągu z pochyloną głową, niby czekając uważnie na słowa mądrości.
Babalaczi zakaszlał dyskretnie; pochyliwszy się naprzód, podsunął Dainowi maty i przemówił piskliwym głosem, zapewniając gościa płynnie i gorąco, że powrót jego, zdawna upragniony, przepełnił wszystkich rozkoszą. Tęsknota za widokiem Daina pożerała serce Babalacziego a uszy jego więdły, pozbawione odżywczego dźwięku słów znakomitego gościa. Serca i uszy wszystkich innych ludzi były również w tem przykrem położeniu, zapewniał, wskazując szerokim ruchem w kierunku przeciwległego wybrzeża, gdzie drzemała spokojnie osada, nie przeczuwając wielkiej radości jaka ją czeka następnego ranka, kiedy fakt przybycia Daina zostanie podany do ogólnej wiadomości. „Bo i skądże ma spłynąć radość na biednego człowieka — ciągnął dalej Babalaczi — jeśli nie z hojnej dłoni wspaniałomyślnego kupca, albo też wielkiego“ — —
Tu urwał raptownie udając zmieszanie i utkwił w podłodze latające oko, a potworne jego usta skrzywiły się w uśmiechu pełnym skruchy. W czasie tej inauguracyjnej przemowy wyraz serdecznego ubawienia przewinął się parę razy po twarzy Daina, ustępując natychmiast pozorowi skupionej uwagi. Czoło Lakamby przecięła głęboka zmarszczka, a usta jego poruszały się