Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 140.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

mem lecz poufnem zbliżeniu ludzi żujących betel; poruszali zwolna szczękami, spluwając delikatnie do szerokiego mosiężnego naczynia, które krążyło między nimi z rąk do rąk, a jednocześnie wsłuchiwali się w przeraźliwy huk zmagających się żywiołów.
— Wylew jest bardzo wielki — zauważył smutno Babalaczi.
— Wiem — odrzekł Lakamba. — Czy Dain odpłynął?
— Tak, tuanie. Rzucił się ku rzece jak człowiek nawiedzony przez samego Szeitana.
I znów nastało długie milczenie.
— Może on utonie? — ozwał się wkońcu Lakamba z pewnem zainteresowaniem.
— Rzeka niesie bardzo wiele pni — odrzekł Babalaczi — ale z niego dobry pływak — dodał zwolna.
— Powinien żyć — oświadczył Lakamba. — On wie gdzie się skarb znajduje.
Babalaczi przytwierdził kwaśnem mruknięciem. Bezskuteczność wysiłków aby odkryć tajemnicę białego człowieka stanowiła dotkliwą jego bolączkę; nie potrafił zdobyć żadnych wiadomości ani wskazówek co do sekretnych pokładów złota. Był to jedyny mroczny punkt w świetlanej karjerze dyplomatycznej sambirskiego męża stanu.
Wielki spokój nastał teraz po zamęcie burzy. Tylko małe zapóźnione chmurki, rozpędzone w pościgu za jądrem nawałnicy błyskającem bezgłośnie w oddali, przelatywały górą, śląc na ziemię krótkie, ulewne deszcze.
Lakamba ocknął się z odrętwienia; wyraz jego twarzy świadczył, że opanował wreszcie położenie.
— Babalaczi! — zawołał żwawo i kopnął zlekka wiernego sługę.