Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 143.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ VII

Po burzliwej nocy nastał jasny, przejrzysty poranek. Ścieżka wiodąca od niskiego brzegu Pantai do wrót osiedla Abdulli tonęła w blasku wczesnego słońca. Tego ranka była pusta i słała się między kępami palm ciemno-żółtym szlakiem, udeptanym twardo przez bose nogi. Cienie wyniosłych pni przekreślały ją w nieregularnych odstępach ostremi, czarnemi linjami a sylwetki liściastych głów palmowych padały hen aż na rzekę, sięgając nawet przeciwległego brzegu. Rzeka płynęła szybko i cicho obok opustoszałych chat. Na wąskim pasie wydeptanej trawy między zabudowaniami a ścieżką kurzyły się porzucone ogniska; cienkie, żłobione kolumienki dymu wykwitały z nich w chłodnem powietrzu, zasnuwając słoneczną pustkę osady przejrzystą gazą tajemniczej, niebieskawej mgły. Almayer wstał dopieroco z hamaku i wodził sennym wzrokiem po Sambirze, dziwiąc się jego martwemu wyglądowi. W domu panowała także głucha cisza. Nie słyszał ani głosu żony, ani kroków Niny krzątającej się zwykle o tej porze w wielkim pokoju, który łączył się z werandą. Pokój ów zwany był salonem w chwilach gdy Almayer chciał zaznaczyć przed białymi swoje kulturalne potrzeby i nawyknienia. Nikt w tym salonie nigdy nie siadywał; zresztą nie było i na czem siedzieć, bo pani Almayer zniszczyła w napadach wściekłości całe umeblowanie. Podniecona wspomnieniami z korsarskich swoich czasów, zrywała z okien firanki na sarongi dla