Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 191.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Almayer. — Ona jest także i moją córką. Poszukam schronienia u stóp naszego radży, przemówię w imieniu przeszłości, kiedy byliśmy młodzi oboje, kiedy — —
Babalaczi podniósł rękę.
— Dosyć. Znajdziesz u nas schronienie — rzekł uspokajająco.
Znowu rozległ się głos Almayera i znów przycichli, nasłuchując. Bezładna gadanina wzmagała się chwilami aż do głośnych wybuchów, po których zapadało nagłe milczenie. Słowa i zdania, powtarzane wielokrotnie, wyrywały się z plątaniny gorączkowych okrzyków; towarzyszyło im walenie pięści o stół. Wczasie krótkich chwil ciszy drgające od uderzeń szklanki dźwięczały żałośliwą skargą; fale cienkich wibracyj zamierały stopniowo, gdy nagle hałaśliwy brzęk znów wybuchał: to nowa jakaś myśl Almayera tryskała potokiem słów, sprowadzając uderzenie ciężkiej pięści. Wreszcie swarliwe krzyki ustały i żałośliwy brzęk szkła rozpłynął się w ciszy.
Babalaczi i pani Almayer nasłuchiwali z ciekawością, przechyleni w stronę korytarza. Po każdym głośniejszym wybuchu kiwali głowami ze śmieszną przesadą, udając zgorszenie, i trwali w pozie urażonej przyzwoitości nawet gdy hałas już ustał.
— To wszystko za sprawą szatana dżynu — szepnęła pani Almayer. — Słyszysz? on mówi tak czasem do siebie nawet gdy niema przy nim nikogo.
— O czem rozmawiają? — pytał skwapliwie Babalaczi. — Ty powinnaś rozumieć.
— Zapomniałam już ich mowy; niewiele z tego zrozumiałam. Mówi bez żadnego szacunku o białym władcy w Batawji, o opiece rządu i o tem, że został skrzywdzony; powtórzył to nawet kilka razy. Posłuchaj! znowu zaczyna.