Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 193.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę się uspokoić, panie Almayer — przekładał porucznik — wszystko to już słyszałem.
— Więc dlaczego gada mi pan o niesumienności? Potrzebowałem pieniędzy i dawałem wzamian proch. Skądże mogłem wiedzieć że ci nieszczęśnicy wylecą w powietrze? Phy! sumienność!
Sięgnął niepewnym ruchem do butelek i brał w rękę jedną po drugiej, mamrocząc coś pod nosem. — Niema już wina! — mruknął niezadowolony.
— Dosyć pan wypił — rzekł porucznik zapalając cygaro. — Czy nie czas wydać nam pańskiego więźnia? Myślę że pan trzyma tego Daina Marulę w jakiemś bezpiecznem miejscu, ale trzeba już raz z tem skończyć; potem dostaniemy jeszcze coś do wypicia. No, no! Cóż pan tak na mnie patrzy?
Almayer wlepił w oficera tępy wzrok i jął wodzić drżącemi rękoma koło szyi.
— Złoto — wymówił z trudnością i usiłował odchrząknąć. — Coś trzyma mnie za gardło — o tutaj — — pan wybaczy. Co ja chciałem powiedzieć... Trochę złota za odrobinę prochu. Cóż w tem złego?
— Wiem, wiem! — odrzekł porucznik, uspokajając go.
— Nie! pan nie wie. Żaden z was nie wie! — krzyknął Almayer. — Mówię wam że rząd jest głupi. Góry złota! Ja jeden wiem o tem! ja i jeszcze ktoś inny. Ale on nie powie. On — —
Urwał z niewyraźnym uśmiechem i usiłując poklepać oficera po ramieniu, przewrócił parę pustych butelek.
— Setny z pana chłop — rzekł bardzo wyraźnie protekcyjnym tonem i pokiwał sennie głową, mrucząc coś pod nosem.
Oficerowie spojrzeli na siebie bezradnie.