Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 195.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

myślił swój zamach na wielką skalę. Jeśli doznał częściowego niepowodzenia, nie jego w tem wina. Słyszała pani naturalnie o Dainie Maruli. Uciekł w górę rzeki. Wiem że ojciec pani go przytrzymał. Może pani —
— Więc zabił białych ludzi! — przerwała Nina.
— Przykro mi wyznać że to byli rzeczywiście biali. Tak, dwóch białych postradało życie przez kaprys tego łotra.
— Tylko dwóch? — wykrzyknęła Nina.
Oficer spojrzał na nią w zdumieniu.
— Jakto! jakto, pani — — zająknął się zmieszany.
— Mogło ich być więcej — przerwała Nina. — A jeśli dostaniecie do rąk tego — tego łotra, wówczas oddalicie się stąd?
Porucznik, wciąż jeszcze oniemiały, skinął potakująco głową.
— A więc wydostałabym go dla was z głębi gorejącego stosu! — wybuchnęła z siłą. — Nienawidzę widoku waszych białych twarzy. Nienawidzę dźwięku waszych łagodnych głosów. Oto jak się zwracacie do kobiet, szepcąc czułe słowa każdej ładnej dziewczynie! Miałam kiedyś sposobność słuchać waszych głosów. Cieszyłam się nadzieją że nie zobaczę już nigdy żadnej białej twarzy — prócz tej jednej — dodała łagodniej, dotykając lekko policzka ojca.
Almayer przestał mamrotać; otworzył oczy i przytrzymał dłoń córki, tuląc do niej twarz. Nina gładziła siwe, potargane włosy ojca i spoglądała wyzywająco na oficera, który odzyskał już równowagę i odwzajemnił jej wzrok chłodnem, spokojnem wejrzeniem. Przed werandą słychać było miarowy tupot; to marynarze zbierali się stosownie do rozkazu. Podporucznik