Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 198.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

spoczywały zwłoki pod białem przykryciem; nagle odwrócił się i stanął nawprost półkola zaciekawionych twarzy. Słońce zniżało się szybko, kładąc na dziedziniec długie cienie drzew i domu, lecz blask pozostał jeszcze na rzece kędy mknęły z prądem kłody, znacząc się czarno i wyraźnie w bladej czerwieni zachodu. Pnie drzew na wschodniem wybrzeżu tonęły już w mroku, a wierzchołki chwiały się lekko w gasnącej poświacie. Powietrze czyniło się ciężkie i chłodne; od rzeki szedł powiew i rozpraszał się w lekkich podmuchach.
Almayer usiłował coś powiedzieć, lecz nagle wstrząsnął się i niepewnym ruchem podniósł znów ręce do gardła, jak gdyby chciał wyswobodzić się z uścisku niewidzialnej ręki. Jego krwią nabiegłe oczy błądziły od twarzy do twarzy.
— Czy jesteście tu wszyscy? — rzekł wreszcie. — To niebezpieczny człowiek.
Szarpnął gwałtownie płócienną zasłonę; ciało potoczyło się sztywno i bezradnie do jego stóp.
— Zimny — zupełnie zimny — rzekł Almayer z martwym uśmiechem, wodząc wzrokiem po obecnych. — Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. I nie możecie go nawet powiesić. Jak panowie widzicie — dodał uroczyście — niema tu wcale głowy, a z szyi prawie nic nie zostało.
Ostatni promień słońca zagasł na szczytach drzew; rzeka zapadła nagle w mrok, a wśród wielkiej ciszy rósł szmer płynącej wody i zdawał się przepełniać nieobjęty przestwór szarego cienia, który zstąpił na ziemię.
— Oto Dain — rzekł Almayer do milczącej gromadki, skupionej wkoło niego. — Dotrzymałem słowa. Najpierw jedna nadzieja, potem druga — a to jest ostatnia. Nic już nie zostało. Myślicie że tu jeden trup