Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 215.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pokonał z wysiłkiem odrętwienie i rozwarł powieki. Ujrzał tuż przy twarzy wytrzeszczone, błyszczące źrenice. Zamknął prędko oczy, osłupiały i przerażony i siadł w fotelu, trzęsąc się ze zgrozy. Co to za stwór? — Zpewnością jakieś przywidzenie. Nic dziwnego: nerwy jego przeszły taki straszny wstrząs — a w dodatku dużo wypił. Niechby się tylko zdobył na odwagę i otworzył oczy — napewno nic już nie zobaczy. Zaraz spojrzy. Tylko przedtem trzeba się uspokoić. — O tak. — Już!
Spojrzał. W oddalonym kącie werandy stała kobieca postać oblana stalowem światłem i błagalnie wyciągała ku niemu ramiona. Między upartą zjawą a Almayerem szemrał potok słów; do uszu jego dobijały się uprzykrzone zdania, lecz mimo największych wysiłków nie mógł nic zrozumieć. Ktoś mówi po malajsku — Kto uciekł? Dlaczego już zapóźno? Co znaczą te słowa nienawiści i miłości tak dziwnie poplątane? te imiona co uderzają wciąż o jego uszy: Nina, Dain; Dain, Nina? Dain nie żyje, a Nina śpi, nie przeczuwając że z ojcem jej dzieje się coś strasznego. Czy ta męka ma trwać wiecznie? i we śnie i na jawie? Czy niema dla niego spokoju ani we dnie, ani w nocy? Co to ma wszystko znaczyć?
Krzyknął głośno ostatnie słowa. Ciemna postać wzdrygnęła się z piskiem i posunęła ku drzwiom. Almayer, doprowadzony do ostateczności niepojętą męką, rzucił się ku niej, lecz wymknęła mu się; uderzył ciężko o ścianę. Odwrócił się błyskawicznie i rozpoczął dziki pościg. Tajemnicza postać uciekała, wydając przenikliwe krzyki, które podsycały coraz bardziej jego wściekłość. Sadził przez meble, biegał wokoło przewróconego stołu i wpędził ją nareszcie