Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 216.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

w kąt za fotelem Niny. Rzucali się to na prawo, to na lewo, krzesło kołysało się jak szalone; zjawa odpowiadała przenikliwym piskiem na każdy podstępny ruch Almayera, który ciskał urywane przekleństwa przez zaciśnięte zęby. Cóż to za piekielny wrzask! W mózg się wwierca i wtłacza oddech w gardło. Zabije go ten wrzask. Trzeba go zdusić! Porwała go obłąkana żądza aby zmiażdżyć ten wrzeszczący stwór. Rzucił się naoślep przez fotel i oboje potoczyli się w tumanie kurzu wśród potrzaskanych szczątków mebla. Ostatni pisk zamarł pod Almayerem w słabym bełkocie; zdobył wreszcie upragnioną ulgę głuchej ciszy.
Spojrzał na twarz zjawy. To kobieta — prawdziwa kobieta. Jakieś znajome rysy — na Boga, to Tamina! Skoczył na równe nogi i stał w oszołomieniu, obcierając czoło, zawstydzony swoją wściekłością. Dziewczyna zwlekła się na kolana i objęła mu nogi, żebrząc o miłosierdzie.
— Nie bój się — rzekł, podnosząc ją. — Nic ci się nie stanie. Dlaczego przychodzisz tu po nocy? A jeśli masz coś ważnego, czemu nie wejdziesz tam za firankę, gdzie śpią kobiety?
— Miejsce za firanką jest puste — wykrztusiła Tamina, chwytając oddech rozdygotanemi wargami. — Niema już kobiet w twoim domu, tuanie. Widziałam jak stara Mem odeszła, zanim zaczęłam cię budzić. Nie chcę mówić z twojemi kobietami, chcę mówić z tobą.
— Stara Mem! — powtórzył Almayer. — To znaczy się moja żona?
Skinęła głową w odpowiedzi.
— Ale mojej córki się nie boisz?