Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 217.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy nie słyszałeś, tuanie? — wykrzyknęła. — Mówiłam do ciebie długi czas gdyś leżał z zamkniętemi oczami. Ona także odeszła!
— Przecież wiesz że spałem. Czy nie umiesz poznać kiedy człowiek śpi, a kiedy czuwa?
— Niekiedy — szepnęła Tamina — niekiedy duch trzyma się blisko ciała uśpionego człowieka i słyszy co się mówi. Mówiłam długo, zanim ciebie dotknęłam i mówiłam bardzo cicho żeby nie przerazić ducha; nagły hałas mógłby go spłoszyć i pozostałbyś śpiącym na wieki. Dotknęłam twojego ramienia dopiero gdy zacząłeś mruczeć słowa, których nie mogłam zrozumieć. Więc nic nie słyszałeś i nic nie wiesz?
— Nie mam pojęcia o co chodzi. Powtórz, to będę wiedział.
Wziął ją za ramię i pociągnął ku balustradzie w światło księżyca. Nie stawiała oporu, tylko załamała ręce z wyrazem takiej rozpaczy że ogarnął go niepokój.
— Mówże! Narobiłaś hałasu że umarli mogliby się zbudzić. A jednak nikt żywy się nie zjawił — szepnął po chwili niespokojnie. — No! Zaniemówiłaś? Odezwijże się nareszcie!
Chwilę jeszcze pasowała się z sobą, wreszcie potok słów wydarł się z drżących jej ust; opowiedziała wszystko o miłości Niny i o swojej zazdrości. Napróżno spoglądał groźnie w jej twarz, nakazując milczenie; nie był w stanie powstrzymać dźwięków, które buchnęły z ust Taminy jak wrzący potok i objęły palącym wirem jego stopy. Rozpętane fale pną się coraz wyżej; już dotykają serca, już wdzierają się do ust jak roztopiony ołów: kłęby pary pochłaniają wszystko naokół. Wreszcie kipiąca toń zwiera się nad