Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 223.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

zorem chłodu, tak odpychającą nieprzeniknionym mrokiem. Spoczywały tam niezliczone pokolenia próchniejących drzew, a nad niemi stali ich potomkowie przyodziani w ciemną szatę liści — niby w żałobę — bezsilne olbrzymy czekające swej kolei. Tylko pasorzyty kipiały życiem. Pięły się krętym ruchem ku słońcu i powietrzu, żerowały jednako na martwych i na konających, wieńcząc swe ofiary purpurą i błękitem jaskrawych kwiatów, które lśniły między gałęźmi rażące i okrutne, niby ostry, szyderczy rozdźwięk w uroczystym hymnie skazanych drzew.
— Możnaby tu się ukryć — pomyślał Dain, spostrzegłszy rodzaj arkady wyciętej w pnączach — pewno tam jest ścieżka. — Schylił się aby zajrzeć wgłąb; usłyszał gniewne pochrząkiwanie i oddalający się łomot racic dzika. Cierpka woń wilgotnej ziemi i gnijących liści chwyciła go za gardło; cofnął się z przerażoną twarzą jak przed tchnieniem śmierci. Wydało mu się że nawet powietrze martwe jest tam w głębi — zatrute rozkładem panoszącym się od wieków. Ruszył znów chwiejnie przed siebie dręczony nerwowym niepokojem, który nie dopuszczał nawet myśli o spoczynku. Przecież nie jest dzikim! Nie chce kryć się po lasach i ginąć w mroku, nie mogąc nawet pełną piersią odetchnąć. Będzie oczekiwał na wroga w blasku słońca, w powiewie wiatru, pod błękitem niebios. Wiedział jak przystoi umierać malajskiemu wodzowi. Rozgorzała w nim posępna, rozpaczliwa wściekłość, dziedzictwo jego rasy. Wlepił dziki wzrok w szparę wyciętą w gąszczu: tam się pojawią wrogowie. Widzi już brodate twarze, białe kurtki oficerów, błyski na poziomych lufach strzelb. I czemże jest męstwo największego wodza wobec ognistej broni w ręku niewolnika? Podej-