Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 226.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy księżyc wyjrzał z za drzew, niepokój i podniecenie przejęły znów Daina. Czemu jej jeszcze niema? Prawda że długą ma drogę przed sobą i musi przebyć ją o jednem tylko wiośle. Jak zręcznie umieją te drobne ręce władać ciężkiem wiosłem, jak wytrwale! To wprost zdumiewające. Takie małe rączki — mięciutkie dłonie, co potrafią dotknąć jego policzka muśnięciem lżejszem od powiewu motylich skrzydeł! Zatopił się w rozpamiętywaniu tej wielkiej tajemnicy, a gdy znów spojrzał wgórę, księżyc wzniósł się już o szerokość dłoni nad drzewami. Czy Nina przyjedzie? Zmusił się do spokojnego leżenia, choć ciągnęło go aby wstać i błądzić wciąż naokoło polanki. Przewracał się z boku na bok, wreszcie wyciągnął się na wznak, drżąc z wysiłku i ujrzał między gwiazdami jej twarz spoglądającą ku niemu.
Rechot żab nagle ustał. Dain siadł i z czujnością tropionego człowieka jął niespokojnie nasłuchiwać. Doszedł go plusk żab skaczących w wodę. Musiało je coś wystraszyć; zerwał się, rozglądając się podejrzliwie. Rozległ się lekki zgrzyt a potem łoskot, jakby wiosło osunęło się na dno czółna. Widocznie ktoś wylądował! Dain nabrał w garść chróstu i trzymał nad ogniskiem, nie odwracając oczu od ścieżki. Czekał w niepewności; zamajaczyło coś wśród zarośli, a potem biała postać wyłoniła się z cienia i zdawała się płynąć ku niemu w bladem świetle. Serce skoczyło mu w piersi i zastygło na chwilę, a potem jęło miotać się w szalonych rzutach. Upuścił chróst na żarzące się węgle. Miał wrażenie że krzyczy jej imię, że rzuca się ku niej — lecz nie wyrzekł ani słowa i nie poruszył się wcale. Stał, jak posąg z bronzu, milczący i nieruchomy w świetle spływającem mu na barki, tylko usta jego chwytały gorączkowo powietrze; zdawało się że nadmiar