Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 251.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

jak u ludzi co żyją w beznadziejnym spokoju, odcięci od życia przez ślepotę.
Czółno znikło a Almayer stał wciąż bez ruchu, wpatrzony w ślad na wodzie. Ali ocienił ręką oczy i rozglądał się ciekawie po wybrzeżu. Słońce zniżało się; powiew morski spłynął od północy i zmącił swem tchnieniem gładką taflę wody.
— Dapat! — krzyknął wesoło Ali. — Złapał go, panie! Okręt złapał go! Nie tam! patrz w stronę Tanah Mirrah. Aha! tam! Widzisz panie? O, teraz widać! Widzisz?
Almayer patrzył w kierunku wskazanym przez Alego, ale długi czas nic nie mógł rozróżnić. Wreszcie dostrzegł trójkątną plamkę żółtego światła na czerwonym tle skał Tandżong Mirrah. Był to żagiel okrętu; zwrócony ku słońcu odcinał się jaskrawo na ciemnej czerwieni przylądka. Żółty trójkąt pełzł zwolna od skały do skały, wreszcie minął przylądek i zajaśniał przez chwilę na błękicie morskiej dali. Okręt zwrócił się wnet ku południowi; żagiel zagasł i statek znikł w cieniu stromego przylądka, co spoglądał cierpliwie w dal, czuwając w samotności nad pustką morza.
Almayer stał wciąż bez ruchu. Wokoło małej wysepki powietrze pełne było gwaru szemrzącej wody. Czubate, drobne falki wbiegały na brzeg śmiało i radośnie, z młodzieńczą chyżością i umierały wnet, pełne bezbronnego wdzięku, zostawiając na żółtym piasku kręty szlak przejrzystej piany. Górą żeglowały spiesznie ku południowi białe chmury jak gdyby w pościgu za czemś. Ali był niespokojny.
— Panie — odezwał się nieśmiało — czas do domu. Długa droga przed nami. Wszystko już gotowe.
— Poczekaj — szepnął Almayer.