Strona:PL Joseph Conrad-Szaleństwo Almayera 262.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— To jest nazwa tego domu — odrzekł Chińczyk bezbarwnym głosem. — Mój dom tak samo się nazywa. Bardzo dobra nazwa.
Ford popatrzył na niego i odszedł. Nie wiedział co znaczy warjacki labirynt z chińskich liter na tle czerwonego jedwabiu. Gdyby był spytał Dżim-Enga, cierpliwy Chińczyk wytłumaczyłby z należytą dumą, że napis brzmi: „Dom niebiańskiej rozkoszy“.
Tegoż dnia wieczorem Babalaczi przyszedł w odwiedziny do kapitana Forda. Drzwi od kajuty wychodziły na pokład; na wysokim progu siedział okrakiem Babalaczi, a Ford palił fajkę wyciągnięty na tapczanie. Parowiec odpływał już nazajutrz rano i stary dyplomata przyszedł jak zwykle na ostatnią pogawędkę.
— Mieliśmy wieści z Bali w ostatnim miesiącu — zauważył Babalaczi. — Wnuk urodził się staremu radży i wielka tam radość.
Ford usiadł zaciekawiony.
— Tak — rzekł Babalaczi, odpowiadając na pytające jego spojrzenie. — Powiedziałem mu. To było nim zaczął palić.
— No i co? — pytał Ford.
— Uszedłem z życiem — ciągnął poważnie Babalaczi — ponieważ biały człowiek jest bardzo słaby i upadł, rzucając się na mnie. — Po chwili dodał: — Ona szaleje z radości.
— Almayerowa?
— Tak. Mieszka w domu naszego radży. Ona nieprędko umrze. Takie kobiety żyją długo — rzekł Babalaczi z odcieniem żalu w głosie. — Zakopała swoje dolary, ale wiemy w jakiem miejscu. Dużo było kłopotu z tem wszystkiem. Musieliśmy zapłacić karę i słuchać gróźb białych ludzi. Trzeba być teraz ostroż-