Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.

Przekraczało to chłonność jego mózgu. Ogarnął go gniew. Ten gniew podszyty był nieufnością. Nagle zaświtało mu w głowie, że wszystko to jest skomplikowanym żartem. Pan Władimir pokazał białe zęby w uśmiechu i dołki pojawiły się na jego okrągłej, pulchnej twarzy, przechylonej z wyrazem zadowolenia nad zjeżonym krawatem. Faworyt inteligentnych pań z towarzystwa upozował się w taki sposób, jakby mówił w salonie wykwintne dowcipy. Pochylił się naprzód w fotelu i podniósł białą rękę, rzekłbyś trzymając delikatnie subtelne swe uwagi między palcem wielkim i wskazującym.
— Nic lepszego nie wymyślimy. Taki zamach łączy w sobie możliwie największy szacunek dla ludzkiego życia z najgroźniejszą głupotą i dzikością. Niechże sprytni dziennikarze dowiodą swym czytelnikom, że znalazł się wśród proletariatu człowiek mający osobisty żal do astronomii. Tu już argument głodu nie da się zastosować, nieprawdaż? A przy tym mój pomysł ma jeszcze inne dobre strony. Cały świat cywilizowany wie co to jest Greenwich. Nawet czyściciele butów w podziemiach stacji Charing Cross coś o tym wiedzą. Rozumie pan?
Twarz pana Władimira, znana z pełnej humoru uprzejmości w kołach najlepszego towarzystwa, promieniała cynicznym zadowoleniem z własnej osoby; zadziwiłoby to inteligentne kobiety przepadające za wytwornym dowcipem sekretarza.
— Tak — ciągnął dalej z pogardliwym uśmiechem — wysadzenie w powietrze pierwszego południka powinno wywołać ryk nienawiści.
— Trudna sprawa — mruknął pan Verloc, czując że to jedyna rzecz, którą może bezpiecznie powiedzieć.