Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

Wstał z fotela; jego cienkie, wrażliwe wargi drgały kapryśnie, gdy śledził w lustrze nad kominkiem pana Verloca wycofującego się z pokoju ciężkim krokiem, z kapeluszem i laską w ręku. Drzwi się zamknęły.
Służący w liberii ukazał się nagle na korytarzu; poprowadził pana Verloca inną drogą i wypuścił go przez małe drzwi w rogu dziedzińca. Portier stojący w bramie zignorował zupełnie jego wyjście i pan Verloc szedł z powrotem drogą swej rannej pielgrzymki jak we śnie — jak w złym śnie. Oderwanie pana Verloca od materialnego świata było tak zupełne, że choć śmiertelna jego powłoka nie zdążała zbyt śpiesznie przez ulice, druga część jego istoty — ta, której tylko niesprawiedliwy brutal mógłby odmówić nieśmiertelności — znalazła się u drzwi sklepu natychmiast, jakby uniesiona z zachodu na wschód na skrzydłach potężnego wiatru.
Poszedł prosto za ladę i siadł na drewnianym krześle. Nikt się nie ukazał i nie zamącił jego samotności. Stevie, opięty w zielony bajowy fartuch, pilny i sumienny, zamiatał właśnie i okurzał górne schody, jakby się bawiąc; pani Verloc zaś, ostrzeżona w kuchni przez grzechot pękniętego dzwonka, podeszła tylko do oszklonych drzwi i odsunąwszy firankę, zajrzała do ciemnego sklepu. Widząc że jej mąż tam siedzi, barczysty, posępny, z kapeluszem zsuniętym na tył głowy, wróciła natychmiast do gotowania. Mniej więcej po upływie godziny zdjęła bratu zielony bajowy fartuch i poleciła mu umyć ręce i twarz rozkazującym tonem, którego używała zawsze w tych okolicznościach od jakich lat piętnastu — to jest odkąd sama myć go przestała. Po chwili, nakładając jedzenie na półmisek, rzuciła okiem na tę twarz i ręce;