Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

zapatrywać na to jak chcecie, ale w danych okolicznościach jedynie właściwą polityką dla walczącej grupy rewolucyjnej jest odżegnanie się od wszelkiej łączności z tym waszym diabelskim wybrykiem. Teraz głowię się tylko nad tym, jak zrobić żeby takie oświadczenie wydało się wiarogodne.
Człowieczek stał w zapiętym palcie, gotów do wyjścia, ani trochę nie wyższy od siedzącego Ossipona. Wycelował okulary prosto w jego twarz.
— Moglibyście poprosić policję o świadectwo dobrego prowadzenia. Oni wiedzą, gdzie który z was spał wczoraj w nocy. Gdybyście ich poprosili, zechcieliby może ogłosić coś w rodzaju urzędowego raportu.
— Na pewno wiedzą dokładnie, że nic z tym nie mamy wspólnego — mruknął gorzko Ossipon. — A co powiedzą, to inna sprawa. — Siedział zamyślony, nie zwracając uwagi na kusą, niechlujną, sowiooką postać stojącą u jego boku. — Natychmiast muszę wynaleźć Michaelisa i uprosić go, aby przemówił od serca na którymś z naszych zebrań. Publiczność ma coś na kształt sentymentalnego szacunku dla tego człowieka. Nazwisko jego jest znane, a ja pozostaję w kontakcie z kilku reporterami wielkich dzienników. To co powie Michaelis będzie skończoną bzdurą, ale taki ma jakiś sposób mówienia, że można to przełknąć.
— Jak lukrecję — wtrącił dość cicho Profesor z niewzruszonym wyrazem twarzy.
Skłopotany Ossipon prowadził dalej półgłośny z sobą rozhowor, niby człowiek rozmyślający w zupełnej samotności.
— Osioł, psiakrew! Żeby mi ściągnąć na łeb taką idiotyczną historię! I nawet nie wiem czy...