Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Siedział, zaciąwszy usta. Nie uśmiechała mu się myśl aby po prostu zasięgnąć języka w sklepie. Wyobrażał sobie że policja zastawiła już tam pułapkę. „Będą musieli kilka osób zaaresztować“, pomyślał i uczuł coś w rodzaju cnotliwego oburzenia, albowiem spokojny tryb jego rewolucyjnego życia został zagrożony wcale nie z jego winy. A znów jeśli do sklepu nie pójdzie, gotów się nie dowiedzieć o czymś bardzo ważnym. Potem przyszło mu na myśl, że jeżeli ów człowiek w parku został rozszarpany na drobne strzępy, jak piszą w gazetach, to nie potrafili go zidentyfikować. A w takim razie policja nie ma powodu do pilnowania sklepu Verloca staranniej niż każdego innego punktu zbornego wybitnych anarchistów — niż na przykład restauracji pod Sylenem. Gdziekolwiekby się Ossipon udał, wszędzie natrafi na policję. Jednakże — —
— Co tu teraz robić? — mruknął, radząc się siebie samego.
Chropawy głos u jego boku rzekł ze spokojną wzgardą:
— Uczepcie się tej kobiety, jeśli warta fatygi.
Wyrzekłszy te słowa, Profesor oddalił się od stolika. Ossipon, zaskoczony jego przenikliwością, targnął się na krześle, jakby się chciał zerwać, lecz w dalszym ciągu siedział nieruchomo, patrząc przed siebie bezsilnie, rzekłbyś przybity gwoździem do siedzenia. Samotne pianino, pozbawione nawet pomocy taburetu, uderzyło mężnie w struny i zacząwszy grać wybór narodowych pieśni, wypędziło wreszcie Ossipona melodią „Szkockich hiacyntów“. Przykre, wyraźne tony słabły coraz bardziej za jego plecami, gdy szedł zwolna w górę po schodach, mijał hall i wydostał się na ulicę.