Aby dotrzeć prędzej do miejsca, gdzie mógł wsiąść do omnibusu, Profesor skręcił nagle z rojnej ulicy w wąski i ciemny zaułek zabrukowany flizami. Po jednej stronie stały niskie domy ceglane — puste skorupy oczekujące na zburzenie; z ich ślepych okien zasnutych kurzem wyglądała beznadziejna ruina. Po drugiej stronie zaułka życie jeszcze się tliło. Na wprost jedynej gazowej latarni rozwierała się jaskinia podrzędnego handlarza mebli, a w głębi tej jaskini, w mroku jakby wąskiej alei wijącej się wśród dziwacznego lasu szaf, podszytego gąszczem nóg stołowych, jaśniało wysokie stojące lustro niby leśne jeziorko. Przed wejściem do sklepu stała nieszczęsna, bezdomna kanapka w towarzystwie dwóch niedopasowanych krzeseł.
Jedyny człowiek idący uliczką naprzeciw Profesora, wysoki i prosty, wstrzymał nagle rozkołysany swój krok.
— Hallo! — rzekł i stanął czujnie trochę z boku.
Profesor już się był zatrzymał, na wpół się obróciwszy, tak że plecy jego znalazły się tuż pod przeciwległym murem. Prawą ręką wsparł się lekko o grzbiet kanapki skazanej na banicję, lewą zostawił nie bez celu zagłębioną w kieszeni spodni; okrągłe okulary w ciężkiej oprawie nadawały sowi wyraz mrocznej, niewzruszonej jego twarzy.
Spotkali się jakby w bocznym korytarzu domu tętniącego życiem. Wysoki mężczyzna miał na sobie ciemne palto zapięte na wszystkie guziki i trzymał parasol. Kapelusz jego, zsunięty na tył głowy, odkrywał znaczną część czoła, które w ciemności wydawało się bardzo białe. W mrocznych plamach orbit
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.