Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Owego wieczoru kiedy matka pani Verloc, odszedłszy od swych dzieci rzekłbyś odeszła od życia, Winnie nie badała ze szczególną uwagą stanu ducha Steviego. Nic dziwnego że biedny chłopiec był podniecony. Zapewniła raz jeszcze stojącą w progu staruszkę, że znajdzie sposób aby Stevie nie gubił się na długo w ciągu pielgrzymek do matki i w końcu odeszła, wziąwszy brata pod ramię. Stevie nawet do siebie nie pomrukiwał, ale pani Verloc czuła tym szczególnym zmysłem siostrzanej miłości, rozwiniętym w niej od najwcześniejszego dzieciństwa, że chłopiec był naprawdę bardzo podniecony. Ujęła mocno jego ramię, udając że się na nim opiera i szukała w myśli słów odpowiednich do okoliczności.
— A teraz, Stevie, musisz bardzo na mnie uważać, kiedy będziemy przechodzili przez ulicę i wsiądziesz pierwszy do omnibusu, jak dobremu bratu przystoi.
Stevie przyjął ze zwykłą uległością ten apel do swej męskiej opieki. Pochlebiło mu to. Podniósł głowę i wyprostował się.
— Nie denerwuj się, Winnie. Nie trzeba się denerwować. Z omnibusem wszystko pójdzie dobrze — odpowiedział porywczym, niewyraźnym bełkotem, mającym coś z lękliwości dziecka i stanowczego tonu mężczyzny. Kroczył nieustraszenie obok kobiety wspierającej się na nim, ale dolna jego szczęka opadła. Mimo to byli tak do siebie podobni, gdy szli ramię w ramię chodnikiem, że musiało to uderzać przechodniów mijających ich na szerokiej, brudnej ulicy, której ubóstwo i wyzucie ze wszystkich powabów życia były głupio wystawione na pokaz przez niezliczone gazowe latarnie.