Przed drzwiami szynku, na rogu, gdzie obfitość światła zakrawała wprost na złośliwość, u samego skraju chodnika stała dorożka. Na koźle nie było nikogo; zdawało się że ją porzucono w rynsztoku z powodu beznadziejnego jej zniszczenia. Pani Verloc poznała wehikuł. Jego wygląd był tak rozpaczliwy, przedstawiał tak skończony obraz groteskowej nędzy o cudacznych, ponurych szczegółach, jakby to była dorożka samej Śmierci. Pani Verloc zawołała ze współczuciem, z tym pobudliwym współczuciem, jakie nieraz mają kobiety dla koni (szczególniej jeśli za nimi nie siedzą):
— Biedne zwierzę!
Stevie zatrzymał się nagle i szarpnął siostrę, pociągając ją wstecz.
— Biedne! Biedne! — wykrzyknął potakująco. — Dorożkarz także biedny. Sam mi powiedział.
Widok cherlawego, samotnego rumaka pochłonął chłopca całkowicie. Potrącany przez przechodniów, uparcie nie ruszał się z miejsca, usiłując wyrazić nowe myśli, pobudzone litością dla ludzkiej i końskiej niedoli, tak ściśle z sobą związanych. Ale to było bardzo trudne. „Biedne zwierzę, biedni ludzie!“ powtarzał, nie mogąc wymyślić nic innego. Wydało mu się to zbyt słabe i zakończył gniewnym bełkotem:
— Wstyd!
Stevie nie był mistrzem słowa i może właśnie dlatego zbywało jego myślom na jasności i precyzji. Ale jego uczuciom nie brakowało pełni i głębokości. W owym krótkim słowie zawarł całe swe oburzenie i zgrozę wobec nędzy, która musi żerować na męce drugiej nędzy — wobec biednego dorożkarza, bijącego biednego konia, poniekąd w imię czekających w domu biednych swych dzieci. A Stevie wiedział, co to jest
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.