rozsądnym i swojskim, myśl rzuconą przez męża. Ten projekt nie wytrzymywał krytyki. Potępiała go ze wszystkich względów — ale w gruncie rzeczy chodziło jej tylko o Steviego. Zważywszy na pewną jego „dziwaczność“, sądziła że nie jest wskazane wywozić go nagle za granicę. O to jej tylko chodziło. Omawiając tę kwestię, stała się niemal popędliwa. Jednocześnie szybkimi ruchami włożyła fartuch aby zmyć filiżanki. I jakby podniecona dźwiękiem własnego głosu, któremu nikt się nie przeciwstawiał, posunęła się tak daleko, że oświadczyła tonem prawie cierpkim:
— Jeśli się wybierasz za granicę, będziesz musiał jechać beze mnie.
— Ty wiesz, że bez ciebie bym nie pojechał — rzekł chrypliwie pan Verloc, a matowy głos, którego używał w życiu prywatnym, drżał od zagadkowego wzruszenia.
Pani Verloc już pożałowała wypowiedzianych słów. Zabrzmiały mniej uprzejmie niż to leżało w jej zamiarze. Przy tym był w nich nierozsądek jak we wszystkim co zbyteczne. W gruncie rzeczy nie chciała tego powiedzieć. Te słowa były jakby podszepnięte przez demona złych natchnień. Lecz wiedziała jak je wymazać z pamięci męża.
Odwróciła głowę i znad ramienia rzuciła mężczyźnie stojącemu ciężko przed kominkiem na wpół zalotne, na wpół okrutne spojrzenie wielkich oczu — spojrzenie, do którego nie byłaby nigdy zdolna dawna Winnie, z czasów gdy mieszkała jeszcze w Belgravii, albowiem skromność i naiwność cechowały ją wówczas. Lecz ten mężczyzna był teraz jej mężem, a naiwną być już przestała. Nie zdejmując z niego
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.