Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

Kipiał ze złości, chodząc tam i na powrót między stołem a kanapą; jego rozpięte palto zawadzało o wszystkie rogi. Czerwona fala gniewu odpłynęła i twarz zbielała mu znowu a nozdrza wciąż drgały. Dla uproszczenia sytuacji pani Verloc przypisała te objawy zaziębieniu.
— No więc kimkolwiek jest ten człowiek, pozbądź się go możliwie najprędzej i wracaj — rzekła. — Muszę ciebie doglądać przez jakich parę dni.
Pan Verloc uspokoił się i z wyrazem zdecydowania na bladej twarzy otworzył drzwi, lecz żona odwołała go szeptem:
— Adolfie! Adolfie! — Wrócił strwożony. — A co z tymi pieniędzmi, które wyjąłeś z banku? — spytała. — Masz je przy sobie? Czy nie byłoby lepiej...
Pan Verloc patrzył czas jakiś bezmyślnie na dłoń, którą żona wyciągnęła do niego i w końcu uderzył się w czoło.
— Pieniądze! Tak! Tak! Nie rozumiałem o co ci chodzi.
Wyciągnął z kieszeni na piersiach nowy portfel ze świńskiej skóry. Pani Verloc wzięła go bez słowa i stała w miejscu, póki nie ucichł dzwonek grzechoczący po wyjściu pana Verloca i jego gościa. Dopiero wtedy wyciągnęła banknoty i rzuciła na nie okiem. Po tej inspekcji rozejrzała się bacznie, rzekłbyś nie dowierzając ciszy i samotności domu. Przybytek jej małżeńskiego życia wydał jej się taki odludny i niepewny, jakby się znajdował w lesie. Rozglądała się po solidnych, ciężkich meblach, lecz każda skrytka, która przychodziła jej na myśl, robiła na niej wrażenie niepewnej i szczególnie ponętnej dla złodzieja. A włamywacz, którego sobie wyobrażała, był ideałem wła-