Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

pan mnie nie pozbędzie. Zbyt długo postępowałem uczciwie z tamtymi ludźmi; teraz wszystko musi wyjść na jaw.
— Więc niech wszystko wychodzi na jaw — zgodził się obojętnie komisarz Heat. — Ale teraz proszę mi powiedzieć, jak się pan stamtąd wydostał?
— Szedłem w stronę Chesterfield Walk — posłyszała pani Verloc głos męża — kiedy rozległ się huk. Wtedy zacząłem biec. Była mgła. Nie widziałem nikogo, póki nie dobiegłem do końca George Street. Zdaje się żem nie spotkał nikogo.
— Tak łatwo panu poszło! — zdumiał się głos komisarza Heata. — Huk musiał pana przestraszyć, co?
— Tak; rozległ się za wcześnie — wyznał mroczny, chrypliwy głos pana Verloca.
Pani Verloc przyciskała ucho do dziurki od klucza; wargi jej były sine, ręce zimne jak lód; dwoje oczu robiło wrażenie dwóch czarnych dziur na bladej twarzy, która piekła ją żywym ogniem.
Po drugiej stronie drzwi głosy ściszyły się bardzo. Pani Verloc chwytała od czasu do czasu jakieś słowo, to wypowiedziane głosem męża, to znów równym tonem komisarza. Dosłyszała jak ten ostatni powiedział:
— Według naszego zdania musiał się potknąć o korzeń jakiegoś drzewa.
Nastąpił chrypliwy, potoczysty szept, który trwał czas jakiś, a potem komisarz rzekł z naciskiem, jakby odpowiadając na pytanie:
— Naturalnie. Rozsadziło go na drobne kawałeczki: ręce, nogi, żwir, odzienie, kości, drzazgi — wszystko się pomieszało. Mówię panu że trzeba było szufli aby go pozbierać.