Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, sir Ethelredzie. Zapewne pan wie, że większość przestępców czuje w pewnych chwilach nieodpartą potrzebę spowiedzi — wyznania komuś wszystkiego — byle komu. I nieraz czyni te wyznania policji. Ów Verloc, którego Heat chciał koniecznie osłonić, znajdował się właśnie w owym stanie psychicznym. Mówiąc w przenośni, rzucił mi się po prostu na szyję. Dość było szepnąć kim jestem i dodać: wiem, że pan jest wmieszany w tę sprawę. Musiało wydać mu się cudem, że już o wszystkim wiemy, ale prędko się z tym oswoił. Nadzwyczajność faktu nie zastanowiła go ani przez chwilę. Pozostawało mi tylko zadać mu dwa pytania: kto pana do tego skłonił? i: kto to wykonał? Na pierwsze pytanie odpowiedział bardzo dobitnie. Co się zaś tyczy drugiego pytania, domyślam się że człowiekiem, który rzucił bombę, był jego szwagier — niemal wyrostek — słaby na umyśle... To dość ciekawa historia — może za długa aby ją szczegółowo opowiadać.
— Więc czego się pan dowiedział? — spytał wielki człowiek.
— Przede wszystkim dowiedziałem się, że były więzień Michaelis nie ma z tym nic wspólnego, choć istotnie chłopiec przebywał chwilowo razem z nim na wsi aż do dzisiaj, do ósmej rano. Jest więcej niż prawdopodobne, że Michaelis nie wie nic o wszystkim aż do tej chwili.
— Pan jest tego pewien? — zapytał wielki człowiek.
— Zupełnie pewien, sir Ethelredzie. Ten Verloc pojechał tam dziś rano i zabrał chłopca niby to na przechadzkę. Ponieważ działo się to nie po raz pierwszy, Michaelis nie mógł w tym widzieć nic niezwykłego. Zresztą Verloc, oburzony do żywego,