Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wstrętny czas — warknął dziko.
— Ciepło — rzekł beznamiętnie nadinspektor. Przez chwilę milczał. — Schwytaliśmy człowieka nazwiskiem Verloc — stwierdził niedbale.
Pan Władimir nie potknął się, nie zatoczył, nie zmienił kroku. Ale wyrwał mu się okrzyk:
— Co takiego?
Nadinspektor nie powtórzył swego oświadczenia.
— Pan go zna — ciągnął tym samym tonem.
Pan Władimir zatrzymał się i rzekł gardłowym głosem:
— Na jakiej podstawie pan to mówi?
— To nie ja mówię, tylko Verloc.
— Łże jak pies — rzekł pan Władimir, wyrażając się w sposób nieco wschodni. Ale w głębi ducha był wręcz przerażony zakrawającą na cud zręcznością angielskiej policji. W jego zapatrywaniach na ten temat nastąpiła zmiana tak gwałtowna, że zrobiło mu się trochę słabo. Odrzucił cygaro i ruszył znów naprzód.
— Cała ta sprawa dogadza mi z tego względu — ciągnął powoli nadinspektor — że jest takim doskonałym punktem wyjścia dla pewnego zadania, które mi leży na sercu, mianowicie dla pozbycia się z kraju wszystkich tych cudzoziemskich szpiegów politycznych, policjantów i w ogóle tego rodzaju.... tego rodzaju... psów. Moim zdaniem są okropnie szkodliwi, a przy tym stanowią czynnik niebezpieczny. Ale wyszukiwanie każdego z nich oddzielnie przedstawia pewne trudności. Jedyny sposób, jaki nam pozostaje, to obrzydzić posługiwanie się nimi tym, którzy ich zatrudniają. Obecny stan rzeczy staje się wprost