że nie panuje nad głosem. Mając do wyboru tylko krzyk lub milczenie, instynktownie wybrała milczenie; Winnie Verloc była z natury osobą milczącą. A poza tym obezwładniła ją okrutna myśl, która nią zawładnęła. Twarz Winnie była blada jak ściana, usta zszarzały na popiół, zupełny jej bezruch zdumiewał. Nie patrząc na pana Verloca, myślała:
— Ten człowiek zabrał chłopca żeby go zamordować. Zabrał chłopca z domu żeby go zamordować. Zabrał mi chłopca żeby go zamordować!
Ta niewiarogodna myśl, doprowadzająca do szału, torturowała całe jestestwo pani Verloc. Tkwiła w jej żyłach, w jej kościach, w korzeniach jej włosów. Winnie widziała siebie w postawie biblijnej żałobnicy o zasłoniętej twarzy, o podartym odzieniu; krzyki lamentu i zawodzenia przepełniały jej głowę. Ale zęby jej były zacięte, a suche oczy gorzały wściekłością, gdyż nie odznaczała się charakterem uległym. Opieka, jaką roztoczyła nad bratem, wynikła z gwałtownego oburzenia. Winnie kochała go miłością wojowniczą. Walczyła za niego — nawet przeciw samej sobie. Utrata Steviego miała w sobie gorycz klęski i rozpacz zawiedzionej namiętności. Nie był to zwykły cios śmierci. Co więcej, to nie śmierć zabrała jej brata. Zabrał go pan Verloc. Widziała to na własne oczy. Patrzyła jak go zabierał i nawet nie kiwnęła palcem. Nie zapobiegła temu jak — jak idiotka — jak ślepa idiotka. A ten człowiek, zamordowawszy go, wrócił do niej do domu. Po prostu wrócił do domu, jak każdy mąż wraca do żony.
Pani Verloc mruknęła do ściany przez zaciśnięte zęby:
— A ja myślałam że się zaziębił.
Pan Verloc posłyszał te słowa i wziął je do siebie.
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.