Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.

stołu, stanął tyłem do kominka z głową przechyloną na ramię, gryząc końce palców. Orientował się w poruszeniach żony według dochodzących go odgłosów. Chodziła gwałtownie tu i tam, przystając raptem to przed komodą, to przed szafą. Olbrzymi ciężar znużenia, plon całego dnia wstrząsów i niespodzianek, przytłoczył energię pana Verloca.
Nie podniósł oczu, dopóki nie usłyszał że żona schodzi ze schodów. Tak jak przewidywał, ubrała się do wyjścia.
Pani Verloc była kobietą wolną. Otwarła okno w sypialni żeby krzyknąć: „Morderstwo! Na pomoc!“ — albo żeby się przez nie rzucić. Nie wiedziała bowiem dokładnie co za użytek zrobić ze swej wolności. Jej istota była jakby rozdarta na dwie części, których umysłowe czynności niezbyt się z sobą zgadzały. Ulica, niema i bezludna, wzbudziła w pani Verloc odrazę, ponieważ zdawała się sprzyjać temu człowiekowi, który był taki pewien iż kara go nie dosięgnie. Winnie bała się że na jej krzyk nikt nie przyjdzie. Nikt — z całą pewnością. A jej instynkt samozachowawczy zadrżał przed rzuceniem się jakby w przepaścisty rów z błotem na dnie. Zamknęła okno i ubrała się aby inną drogą znaleźć się na ulicy. Była kobietą wolną. Ubrała się do wyjścia starannie, włożyła nawet woalkę. Gdy się pojawiła w świetle saloniku, pan Verloc zauważył że i torebka wisi u jej lewej ręki... Oczywiście chce uciec do matki.
W znużonym jego umyśle pojawiła się myśl, że kobiety umieją jednak dokuczyć. Ale był zbyt szlachetny aby żywić taką myśl przez dłuższą chwilę. Ten mężczyzna, zraniony okrutnie w swej miłości własnej, postępował w dalszym ciągu wspaniałomyślnie, nie pozwalając sobie na zadośćuczynienie