w postaci gorzkiego uśmiechu lub pogardliwego machnięcia ręką. Z prawdziwą wielkodusznością tylko spojrzał na drewniany zegar ścienny i rzekł tonem zupełnie spokojnym lecz energicznym:
— Dwadzieścia pięć minut po ósmej, Winnie. Nie ma sensu żebyś szła do matki tak późno. Nie mogłabyś wrócić na noc do domu.
Pani Verloc stanęła jak wryta przed jego wyciągniętą ręką. Dodał z powagą:
— Twoja matka pójdzie spać, zanim tam dojedziesz. Z tego rodzaju wiadomością nie trzeba się śpieszyć.
Pani Verloc ani myślała jechać do matki. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, a poczuwszy za sobą krzesło, poddała się jego kontaktowi i siadła. Chciała po prostu wyjść z domu i nigdy nie wrócić. Uczucie to było zrozumiałe, lecz przybrało w jej duszy kształt pospolity, zgodny z jej pochodzeniem i stanowiskiem:
— Wolałbym chodzić po ulicy do końca życia — pomyślała. Ale była zależna od drobnostek, od przypadkowych zetknięć, bo jej duch doznał wstrząsu, dla którego próżno by szukać porównania w świecie materii; najgwałtowniejsze w dziejach trzęsienie ziemi byłoby słabym i nieudolnym odpowiednikiem tego wstrząsu. Winnie siadła. W kapeluszu i woalce wyglądała jak gość — jakby zaszła na chwilę z wizytą. Natychmiastowa powolność żony dodała panu Verlocowi odwagi, lecz podrażniło go jej milczenie i jakby chwilowe tylko posłuszeństwo.
— Pozwól sobie powiedzieć — rzekł władczym tonem — że dziś powinnaś tutaj pozostać. Do diabła z tym wszystkim! Przecież to ty naprowadziłaś na mnie tę przeklętą policję. Nie robię ci
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.