Zdała sobie sprawę że coś tyka w pokoju. Słyszała to coraz wyraźniej, choć pamiętała dobrze iż ścienny zegar szedł cicho. Co mu się stało, że zaczął nagle tak głośno tykać? Wskazówki pokazywały dziewięć minut do dziesiątej. Godzina nic pani Verloc nie obchodziła, a tykanie rozlegało się dalej. Doszła do przekonania że to nie może być zegar; obiegła ściany ponurym wzrokiem, który zachwiał się i przesłonił mgłą w chwili gdy wytężyła słuch, aby zbadać skąd dźwięk pochodzi. Tyk, tyk, tyk.
Wsłuchiwała się jeszcze czas jakiś i opuściła powoli oczy na ciało pana Verloca. Leżało w zwykłej pozie wypoczynku, tak dobrze jej znanej, że mogła patrzeć na męża ze swobodą, jakby w ich domowym życiu żadna zmiana nie zaszła. Wypoczywał jak co dzień. Było mu widać wygodnie.
W tej pozycji twarz pana Verloca nie była widzialna dla owdowiałej pani Verloc. Jej piękne, senne oczy, wędrując w dół śladem dźwięku, zatrzymały się na płaskim przedmiocie z kości, wystającym trochę za brzeg kanapy. Był to trzonek dużego noża i tylko to w nim dziwiło, że tkwił prostopadle w kamizelce pana Verloca i że coś spod niego ciekło. Ciemne krople padały na linoleum jedna za drugą z odgłosem tykania, które stawało się szybkie i wściekłe, niby tętno obłąkanego zegara. Wśród największego natężenia szybkości tykanie zmieniło się w nieustanny szmer jakby wody płynącej wątłym strumykiem. Pani Verloc śledziła tę zmianę, a po twarzy jej przelatywał niepokój. Coś płynęło ciurkiem... ciemne, chyże... Krew!
Wobec tej nieprzewidzianej okoliczności pani Verloc porzuciła pozę leniwą i obojętną.
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.