Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/324

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie właśnie onieśmielało. Miałem wrażenie, że pani go kocha. Dziwiłem się — i byłem zazdrosny — dodał.
— Ja miałam go kochać? — wybuchnęła szeptem pani Verloc ze wzgardą i wściekłością. — Kochać! Byłam mu dobrą żoną. Jestem kobietą uczciwą. A pan myślał, że go kochałam. Pan! Posłuchaj, Tomie...
Dźwięk tego imienia przejął dumą towarzysza Ossipona. Albowiem na imię było mu Aleksander, a Tomem zwali go tylko najbliżsi, używając tego spieszczenia w chwilach poufnych zwierzeń. Nie wiedział, że pani Verloc je znała. Tymczasem nie tylko je zauważyła, ale przechowała czule w pamięci — a może i w sercu.
— Posłuchaj mnie, Tomie! Byłam kiedyś młodą dziewczyną. Życie mnie nie szczędziło. Czułam się znużona. Ze swojej pracy musiałam utrzymywać dwoje ludzi — i zdawało mi się, że nie dam sobie rady. Dwoje ludzi — matkę i brata. Chłopiec był naprawdę bardziej moim dzieckiem, niż dzieckiem matki. Ileż ja nocy przesiedziałam, trzymając go na rękach, samiutka na całym piętrze, a miałam wtedy zaledwie osiem lat. A potem — — Mówię ci, on był moim dzieckiem... Ty nie możesz tego zrozumieć. Żaden mężczyzna tego nie zrozumie. Co miałam począć? Znałam wtedy jednego młodego człowieka...
Wspomnienie wczesnej, romantycznej miłości do młodego rzeźnika — niby wizerunek objawionego ideału — przetrwało uporczywie w jej sercu, drżącym teraz ze strachu przed szubienicą i pełnym buntu przeciw śmierci.