Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/333

Ta strona została uwierzytelniona.

— Odjedziemy ze stacji Waterloo. Jeszcze mnóstwo czasu. Właściwie to wszystko w porządku... O co ci znów chodzi? Ależ nie tędy — protestował.
Pani Verloc, trzymając mocno jego ramię, usiłowała ciągnąć go z powrotem na Brett Street.
— Zapomniałam zamknąć drzwi sklepu — szepnęła w okropnym wzburzeniu.
Towarzysz Ossipon przestał już interesować się sklepem oraz całą jego zawartością. Umiał ograniczać się w swych pragnieniach. Już, już chciał powiedzieć: „Więc co? Dajmy temu pokój“, lecz się powstrzymał. Nie lubił sprzeczać się o drobnostki. Nawet przyśpieszył znacznie kroku, pomyślawszy że zostawiła może pieniądze w szufladzie. Ale jego gotowość nie mogła sprostać gorączkowej niecierpliwości pani Verloc.
Z początku sklep wydał mu się zupełnie ciemny. Drzwi były uchylone. Pani Verloc oparła się o futrynę i wyszeptała:
— Nie było tu nikogo. Patrz! Pali się gaz — pali się w saloniku.
Ossipon wysunął głowę i dostrzegł nikłe światło wśród ciemności sklepu.
— Tak, rzeczywiście — odrzekł.
— Zapomniałam je zgasić. — Głos pani Verloc dochodził słabo zza woalki. Gdy Ossipon stał, chcąc ją puścić przodem, rzekła głośniej: — Wejdź i zgaś, bo inaczej zwariuję.
Nie sprzeciwił się na razie tej propozycji tak dziwnie uzasadnionej.
— Gdzie są te wszystkie pieniądze? — zapytał.
— Mam je przy sobie. Idź, Tomie. Prędko! Zgaś światło... Idźże! — krzyknęła, chwytając go z tyłu za ramiona.