trzymał równie dobrze jak zazwyczaj. W chwili gdy sumienny agent policji potrząsał klamką, Ossipon poczuł znów zimne wargi kobiece muskające mu ucho:
— Jeśli wejdzie, zabij mnie — zabij mnie, Tomie.
Policjant ruszył dalej i przechodząc, oświetlił ślepą latarką wystawę sklepu, spełniając zwykłą formalność. Przez chwilę jeszcze mężczyzna i kobieta stali wewnątrz bez ruchu, dysząc ciężko z piersią przy piersi, wreszcie palce Winnie rozplotły się i ramiona jej zwolna opadły. Ossipon wsparł się o ladę. Krzepki anarchista potrzebował na gwałt podpory. To co przeżył było straszliwe. Ogarnął go wielki niesmak i nie chciało mu się mówić. Zdobył się jednak na wypowiedzenie żałosnej myśli świadczącej przynajmniej o tym, że zdawał sobie sprawę z położenia:
— Jeszcze parę chwil i z twojej winy byłbym się nadział na tego draba obmacującego sklep swoją psiakrew latarką.
Wdowa po panu Verlocu, stojąc bez ruchu w środku sklepu, zaczęła nalegać:
— Idź tam i zgaś światło, Tomie. Zgaś, bo oszaleję.
Ujrzała niewyraźnie jego porywczy gest odmowy. Za żadne skarby świata nie byłby Ossipon wrócił do saloniku. Przesądny nie był, ale widział tam za wiele krwi na podłodze; kapelusz był otoczony wielką kałużą. Już i tak oglądał zbyt blisko tego trupa; zagrażało to spokojowi jego duszy, a może i życiu!
— Więc przekręć kurek tam na gazomierzu. Patrz. W tamtym rogu.
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/337
Ta strona została uwierzytelniona.