— Najpierw do Paryża; tak będzie najlepiej... Wyjdź pierwsza i zobacz czy tam kogo nie ma.
Usłuchała. Stłumiony jej głos doszedł przez drzwi uchylone ostrożnie:
— Nie ma nikogo.
Ossipon wysunął się na ulicę. Mimo jego wysiłków aby uczynić to jak najciszej, pęknięty dzwonek zagrzechotał za drzwiami w pustym sklepie, jakby starając się na próżno ostrzec pana Verloca, że żona opuszcza go nieodwołalnie — w towarzystwie jego przyjaciela.
W dorożce, którą zaraz znaleźli, krzepki anarchista udzielił pani Verloc wyjaśnień. Był wciąż straszliwie blady, oczy zapadły mu się na jakie pół cala w stężałej twarzy. Ale widać obmyślił wszystko z niezwykłą przezornością.
— Gdy zajedziemy — mówił dziwnym, jednostajnym głosem — musisz wejść na stację osobno, jak gdybyśmy się nie znali. Kupię bilety i wsunę ci twój do ręki, kiedy cię będę mijał. Potem pójdziesz do poczekalni pierwszej klasy; posiedzisz przed odejściem pociągu z dziesięć minut i wyjdziesz na peron. Ja tam już będę. Wyminiesz mię jakbyś mnie nie znała. Mógłby tam znaleźć się szpicel i zwąchać co się święci. Idąc samotnie, będziesz wyglądała jak kobieta wyruszająca w podróż. A mnie znają dobrze. Gdyby zobaczyli nas razem, mogliby zgadnąć, że jesteś uciekającą panią Verloc. Rozumiesz, kochanie — dodał z wysiłkiem.
— Tak — rzekła pani Verloc, siedząc tuż przy Ossiponie, zmartwiała ze strachu przed szubienicą. — Dobrze, Tomie. — I powtórzyła po cichu jakby straszliwą zwrotkę:
Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/343
Ta strona została uwierzytelniona.