Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

białka wielkich oczu połyskiwały i lśniły jak u kobiety zamaskowanej.
Sztywność Ossipona miała w sobie coś rzeczowego, jakiś dziwaczny wyraz urzędowy. Nagle zaczął znów mówić, jakby mu się język rozwiązał:
— Słuchaj no, może wiesz czy twój... czy konto w banku było na jego własne nazwisko czy też na czyjeś inne?
Pani Verloc zwróciła ku niemu zamaskowaną twarz o jaśniejących białkach.
— Na czyjeś inne nazwisko? — rzekła z namysłem.
— Odpowiedz mi na to dokładnie — pouczał Ossipon w sunącej szybko dorożce. — To niezmiernie ważne. Wytłumaczę ci. W banku zachowano numery tych banknotów. Jeśli wypłacili mu je na jego własne nazwisko, to kiedy się dowiedzą o jego... jego śmierci, będą mogli wyśledzić nas za pomocą tych banknotów, ponieważ innych pieniędzy nie posiadamy. Może masz przy sobie jakie inne pieniądze?
Pokręciła przecząco głową.
— Ani trochę? — nalegał.
— Kilka miedziaków.
— Więc to by było niebezpieczne. Trzeba by operować tymi pieniędzmi w specjalny sposób. Bardzo specjalny. Musielibyśmy pewno stracić więcej niż połowę całej sumy, aby zmienić te banknoty w pewnym bezpiecznym miejscu w Paryżu. Natomiast w drugim wypadku — to znaczy jeśli miał konto pod jakimś przybranym nazwiskiem — powiedzmy, Smith, można z zupełnym bezpieczeństwem posługiwać się tymi pieniędzmi. Rozumiesz? Bank nie ma sposobu sprawdzić że pan Verloc i, powiedzmy, pan Smith, są jedną i tą samą osobą. Rozumiesz,