Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/346

Ta strona została uwierzytelniona.

jakie to ważne żebyś się nie pomyliła? I czy w ogóle możesz mi na to odpowiedzieć? Może tego nie wiesz. Co?
Odpowiedziała ze spokojem:
— Teraz sobie przypominam. Złożył pieniądze w banku nie na własne nazwisko. Mówił mi kiedyś, że złożył je na nazwisko Prozor.
— Jesteś tego pewna?
— Tak.
— I nie przypuszczasz aby ktoś w banku znał jego prawdziwe nazwisko? Może który z urzędników, albo...
Wzruszyła ramionami.
— Skądże mam wiedzieć? I czy to prawdopodobne, Tomie?
— Nie. To chyba nie jest prawdopodobne. Choć lepiej byłoby wiedzieć... No, przyjechaliśmy. Wysiadaj pierwsza i idź prosto na dworzec. Ruszaj się żwawo.
Został w tyle i zapłacił dorożkarzowi drobnymi z własnych pieniędzy. Program nakreślony z drobiazgową przezornością został wykonany. Gdy pani Verloc, z biletem do St. Mało w ręku, weszła do damskiej poczekalni, towarzysz Ossipon udał się do baru i w siedem minut wchłonął trzy szklanki wody sodowej z mocną wódką.
— Chcę pozbyć się zaziębienia — wyjaśnił kelnerce z przyjaznym skinieniem głowy, uśmiechając się kurczowo. Po tym wesołym intermedium opuścił bar z twarzą człowieka, który pił u samego Źródła Zgryzoty. Podniósł oczy na zegar. Już czas. Czekał.
Pani Verloc ukazała się punktualnie, cała w czerni — czarna jak śmierć we własnej osobie — z woalką spuszczoną, z pęczkiem tanich, bladych kwiatów