Olbrzymia żelazna kłódka u bufetu była w tym pokoju jedynym przedmiotem, na którym oczy mogły spocząć bez odrazy, jaką budziły wszystkie inne znajdujące się tam sprzęty, dziwnie brzydkie w kształcie i wykonane z lichego materiału. Kłódki tej nikt nie chciał kupić z powodu jej okazałych rozmiarów i właściciel sklepu dla marynarzy we wschodniej części Londynu odstąpił ją Profesorowi za parę pensów. Pokój był duży, czysty, przyzwoity i biedny tym rodzajem biedy, który ze wszystkich ludzkich głodów zaspokaja tylko jeden: głód chleba. Na ścianach nie było nic oprócz zielonych tapet barwy arszeniku, pokrytych gdzieniegdzie nieokreślonymi smugami i plamami, co przypominało spłowiałe mapy nie zamieszkanych kontynentów.
Przy sosnowym stole blisko okna siedział towarzysz Ossipon z głową wspartą na piersiach. Profesor, odziany w jedyne swoje ubranie z tandetnego samodziału, kłapał tam i sam po gołych deskach parą