Strona:PL Joseph Conrad-Tajny agent cz.1 055.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

legat różnych, mniej lub więcej czerwonych komitetów do literackiej propagandy wraz z Jundtem i Michelisem — zwrócił na agenta ambasady spojrzenie, wyrażające nieuleczalną, bezdenną zarozumiałość…
— Takie jest naukowe określenie. I nawet on sam jest doskonałym typem zwyrodnienia. Dość spojrzeć na jego uszy. Gdybyście znali dzieła Lombrosa…
Pan Verlok pochmurny, rozciągnięty na sofie, wpatrywał się w guziki swej kamizelki, ale policzki jego pokrył lekki rumieniec. W ostatnich dniach każda wzmianka o „nauce“ wywoływała przed jego oczyma postać pana Włodzimierza; a to zjawisko znowu budziło w panu Verloku trwogę i rozpacz, wyładowujące się w klątwach. Lecz teraz nie powiedział nic. Tylko Karol Jundt, nieubłagany zawsze, zawyrokował:
— Lombroso jest osieł.
Towarzysz Ossipon odpowiedział na to bluźnierstwo groźnem spojrzeniem. A tamten, patrząc zagasłemi oczami, mruczał, zawadzając co chwila językiem o bezzębne wargi.
— Widzieliście kiedy podobnego idyotę! Dla niego więzień jest zbrodniarzem. Jakie to proste — prawda? A cóż powiedzieć, o tych, którzy go zamknęli w więzieniu? Co to jest zbrodnia? Czy on wie, ten głupiec, który zrobił karyerę wśród tłumu sytych błaznów, na oglądaniu uszu i zębów mnóstwa głodnych, nieszczęśliwych biedaków? Zęby i uszy są piętnem i cechą zbrodniarza? Doprawdy? A cóż powiedzieć o prawie, które go piętnuje jeszcze wyraźniej — o tych pięknych, rozpalonych narzędziach,